wtorek, 12 listopada 2013

01 „Panienko Wilson!”

Biegnę przez opustoszały las, rozglądając się na boki, lecz ani razu wstecz. Incydent z poprzedniej chwili sprawił, iż już nigdy więcej nie zwrócę wzroku w stronę przerażającego mnie, szaroburego budynku. Zarośla, które mijam bardzo przypominają zwyczajne drzewa, krzewy i różnorodne rośliny, lecz wyróżniają się tym, że pozostaną w mojej pamięci do końca mojego przeklętego od tej chwili życia. Na dworze od kilku godzin panuje zmrok. Liście pod moimi nagimi stopami szeleszczą, a drzewa kołyszą się z rytmem wiatru, rzucając cienie przypominające ogromne potwory, chcące zaciągnąć mnie do piekła, z którego kilka chwil temu udało mi się uciec, przez co zdecydowanie stałam się szczęściarą jakich mało.
Kurczowo trzymam telefon tuż przy swoim uchu i biegnę w stronę, w jaką kieruje mnie stanowczy, a zarazem zmartwiony głos ojca. Nareszcie przed moimi oczyma ukazuje się blask świecący jaśniej niż jakiekolwiek lampy znajdujące się w pobliżu.
- Widzę Cię, tato! – krzyczę z całych sił do słuchawki komórki, a mój głos przepełnia szczęście zmieszane z poczuciem ulgi.
Natychmiast rozłączam się, przyśpieszam tempo i podbiegam do samochodu, którego mogłabym nazwać w tej chwili Ziemią Obiecaną. Z całych sił, których nie zostało mi już zbyt wiele ciągnę za klamkę, jednocześnie otwierając drzwi prowadzące do bezpiecznego miejsca, w którym nie znajdowałam się od dłuższego czasu. Rzucam się na siedzenie z siłą podobną do upadku samolotu, a następnie spoglądam na swoje stopy, wyczuwając krew na całym ich obszarze. Nie zwracam na okaleczenia większej uwagi, ponieważ nie mogłam spodziewać się niczego innego po przebiegnięciu ogromnej odległości bez szpilek na nogach. Jak najszybciej zapinam pasy i odprężam się na fotelu, próbując zaprzestać dyszeć z braku tchu, a także nadmiaru łez.  
- Jak ty się tutaj znalazłaś? – warczy rodzic, a wraz z nim silnik odjeżdżającego auta.
- Nie złość się, tato – mamroczę pod nosem po długiej walce ze złapaniem oddechu.
W moim łamiącym się głosie słychać odrobiny zanikającego z wolna szlochu. Biorę jeden głęboki wdech, a zaraz później wypuszczam całe nabrane powietrze w celu uspokojenia siebie, a także swoich szalejących myśli.
- Wszystko Ci opowiem – Zaczynam swój zapowiadający się długo monolog, pragnąc wyjaśnić ojcu całe zamieszanie. – Miałam zabrać się do domu z Demi, ale w czasie imprezy pokłóciłyśmy się, więc wracałam sama, kiedy nagle zaczęła się ogromna ulewa, wyglądająca tak jakby za kilka chwil świat miał się skończyć. Akurat drogą przejeżdżał miły facet, który zaproponował mi podwózkę do domu. Zgodziłam się, wsiadłam do auta i z dalszych wydarzeń mało pamiętam. Kolejne wspomnienia zaczynają się od tego, jak siedziałam w tym okropnym pokoju. Nigdy w życiu nie widziałam gorzej urządzonego miejsca! To było straszne, nie sądziłam, że ktokolwiek mógłby mieć tak straszny gust – krzywię się, przypominając sobie o szarym, zimnym i niemal pustym pomieszczeniu, w którym zmuszona byłam spędzić nieznaną przeze mnie ilość czasu.
- Carmen, cholera! Mówisz o złym guście swoich niedoszłych morderców. Chcieli Cię zabić, a twoim jedynym problemem jest zły wystrój pomieszczenia – Złości się tata, lecz nie mam pojęcia z jakiego powodu, gdyż starałam się zwyczajnie wyrazić własne zdanie na temat pozbawionego gustu wyglądu pokoju.
 - Wszystko jedno – Wywracam oczami, nie przywiązując większej uwagi do słów wypływających z ust ojca. – Wracając do wyjaśnień, chwilę po przebudzeniu usłyszałam czyjś głos, więc zbliżyłam się do drzwi, chcąc podsłuchać rozmowę. Usłyszałam, jak ktoś wypowiada twoje imię, a zaraz potem mówi, że nie żyję, więc wyciągnęłam telefon, który wcześniej schowałam w staniku, aby go nie zgubić i jak najszybciej napisałam do Ciebie. W tym samym czasie, znalazłam okno zasłonięte kocem. Zerwałam koc, zbiłam okno butem, wspięłam się po ścianie i wyskoczyłam przez okno, a później wiesz, jak było.
Zaciskam dobitnie wargi i patrzę na rodzica z ogromną nadzieją usłyszenia od niego słów otuchy czy współczucia. Jego usta są zamknięte i nie wydobywają się z nich żadne słowa, przez co spuszczam głowę i nie chcąc nikogo bardziej denerwować, złączam swoje dłonie razem, zwracając na nie wzrok.
- Weź prysznic i marsz do swojego pokoju – rzuca bezlitośnie ojciec, a w ułamku kolejnej sekundy otwiera drzwi prowadzące do domu, z którego nie chcę wychodzić już nigdy więcej, dokładnie tak samo jak ze sklepu odzieżowego.
Stawiam stopę w budynku, a w moje ciało uderza powiew ciepła dochodzącego z kuchni znajdującej się kilka metrów na wprost ode mnie. Nie mając zamiaru rozpoczynać kłótni z ojcem, ruszam do pokoju, nie unosząc głowy choćby na minimalną chwilę.  Przechodzę tuż obok jadalni, a także pokoju dziennego, który znajduję się po mojej lewej stronie, a następnie skręcam w prawo i mijając kuchnie, wbiegam na górę po mahoniowych schodach. Zwracam się ku pomieszczeniu należącego od moich narodzin tylko i wyłącznie do mnie, szarpię za klamkę i wślizguję się do pokoju poprzez nie do końca otwarte drzwi.
Pomieszczenie pomalowane jest na biało, z czego na jednej ze ścian znajduje się rozciągająca na całej jej szerokości czarna szafa, będąca częścią muru. Na środku pokoju umieszczone jest łóżko z baldachimem, na którym ułożone jest kilka poduszek, a także kołdra koloru czarnego, dzięki czemu doskonale wtapia się w wystrój pokoju. Naprzeciwko luksusowego łóżka, powieszone jest ogromne lustro wyglądające jak cztery połączone razem wzdłuż mniejsze części.
Łapię w dłonie ciuchy do spania spoczywające na wyłożonej najdroższym białym drewnem podłodze i wchodzę do własnej łazienki będącej aktualnie moim ulubionym obszarem w całej willi.
Na środku łazienki postawiona jest okrągła wanna, posiadająca na zewnątrz drobne kawałki płytek o kolorze czarnym. Tuż za wanną znajduję się okno na całą długość ściany, które przykryte jest białą zasłoną. Początkowa część pomieszczenia, w której aktualnie zajmuję miejsce wyłożona jest białymi płytkami, na ścianach, a także na podłodze. Po mojej prawej stronie przywieszony jest zlew, a tuż nad zlewem wisi rzadko czyste lustro, pod którym można dostrzec półkę, na której spoczywają wszystkie potrzebne kosmetyki. Natomiast część z wanną pokryta jest czarnymi płytkami i podobnie jak pierwszej części, tworzywo także zajmuje miejsce na ścianach, a zarazem na podłodze, lecz okrąg wokół wanny posiada kolor odzwierciedlający czarny. W rogu pomieszczenia znajduje się także dobrze wyposażony prysznic, którego według mojego życzenia – nie widać na pierwszy rzut oka.
Ostrożnie odkładam buty obok swoich niekrwawiących już stóp, a następnie dwoma palcami delikatnie odpinam zamek sukienki będący na moich plecach. Poprzez brak ramiączek, ubranie zsuwa się ze mnie i opada z wolna na płytki, a na moim ciele pojawia się gęsia skórka spowodowana zimną temperaturą. Zsuwam do kolan majtki, a po chwili dokańczam ściąganie ich przy pomocy nóg. Kolejną czynnością jaką wykonuję jest szybkie pozbycie się stanika pozostałego na moim ciele. Już po niedługiej chwili zbędne ubrania leżą na ziemi. Chwyciwszy czysty ręcznik, udaję się pod prysznic, wchodzę do wnętrza kabiny i przewieszając ręcznik u jej szczytu, odkręcam gorącą wodę dającą mi, a także mojemu ciału straszliwą ulgę.
Chwytam za gąbkę i czyszczę każdy zakamarek swojego ciała, rozkoszując się przyjemnym uczuciem, którego pragnęłam zaznać od chwili porwania.
Poprzez mój umysł przechodzą myśli, których nie potrafię złączyć razem. Nadal nie mam pojęcia, kto i z jakiego powodu mnie porwał, przecież nie jestem niczemu winna. Przeczuwam, że rodzice i tak o niczym mi nie powiedzą. Widząc złość swojego taty, mogę liczyć jedynie na kolejne kazanie o tym, jak powinnam się zachowywać.
Zakręcam kurek, a następnie opuszczam kabinę, ściągając powieszony wcześniej przeze mnie ręcznik. Owijam tkaninę wokół siebie, jednocześnie podchodząc do ubrań, które umieściłam obok zlewu przy rozbieraniu się. Wsuwam na siebie najzwyklejszy biały stanik, a następnie ubieram różową bokserkę z obrazkiem misia znajdującym się w okolicach mojego brzucha. Chwilę później zakładam na dolną część ciała majtki o kolorze stanika i czarne, krótkie spodenki ledwo zasłaniające mój tyłek.
Wychodzę z łazienki i powoli zamykam za sobą drzwi, trzymając w ręce ciuchy, które dzisiaj na sobie posiadałam. Kieruję się w stronę dolnej części domu w celu umieszczenia brudów w pralni, lecz w połowie mojej drogi zatrzymują mnie odgłosy kłótni dochodzące z salonu. Staję na schodach i z wolna zajmuję na nich miejsce siedzące, starając się usłyszeć jak najwięcej ze sprzeczki rodziców.
- Wszystko jest Twoją winą! Gdybyś nie wplątał się w całe to gówno kilka lat temu to nie mielibyśmy teraz żadnych problemów. Poza tym, dlaczego po tak długim czasie przypomina im się, że istniejesz? – Wrzaski mamy skierowane są w stronę ojca. Najwyraźniej kłócą się o incydent sprzed kilku godzin.
- Wiesz dobrze, że byłem młody i głupi. Daj już spokój i przestańmy o tym rozmawiać. Lepiej zajmijmy się bezpieczeństwem Carmen. Jest zbyt głupia, aby zrozumiała, że ma na siebie uważać, więc rozmowa z nią nie wchodzi w grę, i tak zbyt wiele nie zrozumie – Otwieram buzię poprzez raniące mnie słowa wypowiedziane przez ojca.
Czy on naprawdę posiada o mnie tak złe zdanie? Poza tym, o co chodzi w tej rozmowie? Co nie tak wydarzyło się w przeszłości ojca? Wzdycham bezgłośnie, zdając sobie sprawę, iż i tak prędko odpowiedzi na przechodzące przez moją głowę pytania nie uzyskam.
- Wyślijmy ją do innego miasta – mówi matka, a jej głos w połowie zdania łamie się, tak jakby za chwilę z jej oczu miały polecieć strumienie łez.
 Czy doprawdy sprawiam im tyle bólu, a także cierpienia? Zaraz, zaraz, inne miasto? O czym oni mówią? Nie wybieram się do żadnego z miast, które mieliby mi zaproponować. Moja odpowiedź to jedno wielkie nie. Oddalenie mnie od przyjaciół nie jest zbyt dobrym pomysłem, to tak jakby odebrać spragnionemu człowiekowi wodę.
„Nie wysyłajcie nas do innego miasta, błagam” Modli się w myślach moja podświadomość, jednocześnie powtarzając ostatnie słowo w kółko, jakby odmawiała pacierz.
- W małym miasteczku w Kanadzie, które nazywa się Stratford, mieszka moja przyjaciółka sprzed kilku lat. Kiedy Carmen była mała, kilka razy ją odwiedzaliśmy, pamiętasz? To porządna rodzina, a Carmen dobrze zrobi spędzanie czasu z normalnymi i ułożonymi ludźmi – proponuje mama, na co zagryzam wargę, aby nie uronić ani jednej łzy.
- To nie jest zły pomysł – wzdycha ojciec, a zaraz później słychać jego kroki wędrujące w stronę kuchni. – A kiedy już wydorośleje, powiemy jej o wszystkim – przerywa tajemnicze zdanie, stukając palcami w komórkę, najprawdopodobniej w celu wybrania odpowiedniego numeru. – Stratford, tak? W porządku, więc idź teraz porozmawiać z Carmen, a ja załatwię wszystko, co związane z wyjazdem. O nic się nie martw, będzie dobrze. Zorganizuję wszystko tak, aby nikt jej nie znalazł. W szkole będzie zakaz mówienia komukolwiek z zewnątrz, że Carmen do niej uczęszcza. Załatwię jej nawet grupę przyjaciół, aby miał się kto nią opiekować – mówi szybko tata, a w jego głosie słychać dozę zmartwienia. Składa pocałunek na czole matki, chcąc z wolna odejść w obszar, w którym zazwyczaj załatwia wszystkie niezbędne formalności.
- Dziękuję, kochanie. A z przyjaciółmi odpuść. Poproszę Justina, aby zajął się nią, jak najlepiej potrafi – W zdaniu wyczuć można przebłysk uśmiechu. Małymi krokami rozpoczyna zbliżanie się w stronę schodów, przez co podnoszę się, kierując swoje ciało do pokoju.
- Justina? – pyta ojciec, a jego głos przesiąknięty jest zaciekawieniem pomieszanym z zaskoczeniem.
- To syn mojej przyjaciółki – odkrzykuje rodzicielka i wbiega po schodach, jednocześnie na moje nieszczęście wpadając na mnie.
Drapię się po karku i w zakłopotaniu opuszczam głowę, wiedząc, że podsłuchiwanie nie jest dobrym nawykiem.  Chwilę później unoszę ponownie wzrok i spoglądam na mamę. Moje oczy krzyczą poczuciem winy, a także prośbą o przebaczenie.
- Musimy porozmawiać – oznajmia, jednakże jej głos nie jest surowy. Odwzajemniam jej uśmiech, który zdążyłam dostrzec i wędruję do pokoju, czując wodzące za sobą kroki matki.
Otwieram drzwi od pomieszczenia, a następnie stawiam w nim stopę i siadam na idealnie dotychczas pościelonym łóżku, wciąż mając nadzieję, iż będę mogła nie opuszczać miasta, w którym jestem zakochana po uszy, czyli inaczej mówiąc – Nowego Jorku.
- Carmen, ja wiem, że bardzo lubisz swoje życie, ale jak zapewne już słyszałaś będziemy musieli wprowadzić pewne zmiany, tylko i wyłącznie dla Twojego bezpieczeństwa. Nikt nie chcę zrobić Ci na złość, nie odbierz tego źle, my – stara się wytłumaczyć wszystko jak najmilej potrafi, lecz przerywam jej, chcąc ostrożnie zmienić taktykę.
- Jasne, mamo. Rozumiem, pojadę, nie ma sprawy – Kiwam zdecydowanie głową i podnoszę się z miejsca, podchodząc do szafy wypełnionej najdroższymi ubraniami od najsławniejszych, światowych projektantów.
Dobrym pomysłem w tej chwili jest zgadzanie się na wszystko i ciągłe przytakiwanie. Być może zrozumieją, iż zadali mi tak ogromny ból, że nie potrafię nawet kłócić się o swoją rację.
Spoglądam na mamę, która rozszerzyła oczy ze zdziwienia i wyciągam kilka walizek znajdujących się u dołu szafy. Otwieram każdą z nich, a następnie starannie składam ciuchy i ostrożnie umieszczam je w walizach, tak, abym zmieściła w nich wszystkie ubrania będące w szafie. Myślę, że ilość posiadanych przeze mnie walizek i toreb jest odpowiednia dla ilości ciuchów w mojej garderobie. Aktualnie na zegarku wybija czwarta nad ranem, a ja stoję tutaj i pakuję się, aby wyjechać do kompletnie nieznanego mi miasta, po to, aby chronić się przed kompletnie nieznanymi mi ludźmi. Wszyscy dookoła chodzą wściekli, jak nigdy dotąd. Ojciec, który nigdy nie podnosił głosu i był opanowany jak mało kto, w tej chwili ma humory gorsze niż kobieta w ciąży. Coś poważnego musi być na rzeczy, skoro wszyscy są straszliwie przejęci dziejącymi się sytuacjami.
Po kilkudziesięciu minutach przygotowywania się wraz z gospodynią domową, która pomagała mi spakować wszystkie niezbędne, a także zbędne rzeczy do wyjazdu, nareszcie byłam spakowana, gotowa, a także uszykowana. Jeśli już chcą mnie gdzieś wysłać to pod moimi warunkami, a jednym z moich warunków jest zabranie każdego ze swoich ubrań, bez wyjątków. Moim pragnieniem nie jest chodzenie po jakiejś wsi, będąc ubrana jak wieśniaczka, która nie posiada nawet różnych ciuchów na każdy z dni tygodnia. Tak czy inaczej, wszystko pójdzie po mojej myśli, a do domu odeślą mnie po nietrwających długo sekundach. Nie odpuszczę chociażby na chwilę, a wszyscy którzy myśleć będą, że wytrzymają moje humory uświadomią sobie po kilku godzinach, że jednak nie są do tego zdolni.
- Carmen, jesteś już gotowa? Czy mogę dzwonić po samolot? – krzyczy z dolnej części domu ojciec, a ja w odpowiedzi zbiegam na dół z bagażem podręcznym i oznajmiam wszystkim, iż możemy wybrać się na lotnisko.
Staję przy drzwiach, przerzucam torbę przez ramię i przyglądam się każdemu z osobna. Rodzice wciąż wyglądają na zdenerwowanych, lecz kompletnie mnie to nie obchodzi. Śmieję się do siebie, a następnie spoglądam w iPhone, aby obejrzeć dokładnie swój strój. Telefon jest naprawdę świetnym lustrem zastępczym, jeżeli w pobliżu nigdzie nie można obejrzeć swojego odbicia.
Pod moimi oczami znajdują się niemal niewidoczne wory choć wcale mnie to nie dziwi, gdyż nie przespałam całej nocy, a na dworze zaczyna widnieć świt. Na moich włosach są pozostałości po orzeźwiającym prysznicu, ponieważ nie miałam wystarczająco dużo czasu, aby dokładnie każdy kosmyk został wysuszony, jednakże fryzura wygląda zadowalająco, długie falowane włosy opadają swobodnie w dół moich pleców, a przedziałek znajduję się w idealnym środku, dzięki czemu uśmiecham się do szybki telefonu. Delikatny makijaż zakrywa moje niedoskonałości, a czerwona, wyróżniająca się szminka podkreśla kształt moich ust.
Górna część mojego ciała pokryta jest czarno-białym, luźnym swetrem, który odpowiednio nadawał się do panującej pogody,  na nogi wsunęłam ciemne, niebieskie rurki, a na stopach umieszczone są jedne z moich ulubionych czarne botki na koturnie, które nieco podkreślają kształty moich nóg.
Wciągam na siebie płaszcz, sięgający połowy moich ud i otwieram drzwi, chcąc wyjść już z domu i mieć wszystko za sobą. W moje ciało uderza lodowate powietrze, odpowiadające tej porze roku, a włosy rozwiewa silny wiatr. Rozpoczął się grudzień i zamiast ulewnego deszczu, na ulicach powinna znajdować się biała kołderka zlepiona ze śniegu. Wzdycham i czuję za sobą kroki ojca, który chętny jest odwieźć mnie na lotnisko.
Pierw miała zrobić to matka, lecz po długich namowach taty, odpuściła i przekazała pałeczkę ojcu. Najwyraźniej uświadamia sobie, iż jest zbyt słaba i po dłuższym przekonywaniu, uległaby i odwiozła mnie z powrotem do domu. Rodzice zatroszczyli się o wszystko, więc specjalnie wynajęli kierowcę do tego, aby zabrał z domu moje walizki i dowiózł je na lotnisko. Posiadanie prywatnego samolotu jest wspaniałą rzeczą, żadnych ograniczeń wagowych jeśli chodzi o bagaże, więc mogłabym zabrać ze sobą cały świat.
Wraz z ojcem wsiadamy do auta i jednocześnie zapinamy pasy, tworząc niezręczną ciszę, której wręcz nienawidzę. Wolałabym słuchać listy zasad, którą sporządził niż siedzieć i patrzeć przed siebie jak w niekończącą się otchłań.
Siedzę w samolocie, czując się okropnie samotnie, a jedynym moim towarzyszem jest głos pilota pochodzący z głośników. Tracę rachubę czasu, w każdym razie na miejscu powinniśmy być za niecałe dwie godziny, co dołuje mnie jeszcze bardziej. Naprawdę nie pomyślałabym, iż cokolwiek mogłoby potoczyć się w tak okrutny sposób. Dostałam kategoryczny zakaz kontaktowania się z wszystkimi przyjaciółmi, którzy należą do świata gwiazd, co oznacza brak jakichkolwiek kontaktów ze światem.
Nawiązując do mojej niezbyt zwyczajnej rodziny. Moi rodzice posiadają własną wytwórnię muzyczną, do której należą jedni z najbardziej znanych osób na świecie. Mamy z tego ogromne sumy pieniędzy, dzięki czemu nigdy niczego mi nie brakuję, a moje życie przypomina życie księżniczek z bajek. Wszystkie osoby, z którymi utrzymuję kontakt są znane w jakikolwiek sposób, przez co często posiadam własne wątki w gazetach. Ludzie znają mnie z tego, że zwyczajnie przyjaźnię się z celebrytami, a wytwórnia moich rodziców jest najlepszą wytwórnią na świecie, i zapewne w wszechświecie także.
Zamykam oczy, a chwilę później zapadam w niespokojny sen.
Znajduję się przed lotniskiem, siedząc na jednej ze swoich walizek. Jest ich bodajże sześć, a dodatkowo mam przy sobie kilka toreb. Spodziewałam się większej ilości, ale nie narzekam, gdyż nie posiadam tutaj swojego kierowcy, ani gospodyni, ani nikogo kto w Nowym Jorku zajmuje się takimi rzeczami jak noszenie moich bagaży.
- Carmen? – krzyczy z odległości męski, zachrypnięty głos. Rozpoczynam rozglądanie się dookoła, lecz nie potrafię namierzyć miejsca skąd mógłby pochodzić ten dźwięk. – Tak, to Ty – mówi z zadowoleniem chłopak, nagle niespodziewanie znajdując się tuż obok mnie. Natychmiast odwracam głowę i otwieram szeroko buzię, kiedy widzę przed sobą chłopaka wyglądającego na mojego rówieśnika.
Mierzę go wzrokiem i marszczę brwi, wstając z walizek. Staję obok i czekając aż chłopak nareszcie weźmie moje walizki, układam dłoń na biodrze, przenosząc ciężar na jedną z nóg. Przez moje ciało przechodzi silny podmuch wiatru, przez co zaczynam się trząść, odruchowo owijając wokół siebie ręce.
- Carmen, weź moją kurtkę – Śmieje się chłopak i ściąga z siebie okrycie, podając mi je w moje dłonie. – Nikt nie mówił Ci, że w Kanadzie jest odrobinę zimniej i cienki płaszcz nie wystarczy? – Unosi znacząco brew i przygląda mi się, czekając aż założę kurtkę.
Zarzucam ją na swoje ramiona i choć kompletnie nie jest w moim guście, robię wszystko, aby dłużej nie marznąć. Wlepiam wzrok w osobę stojącą przede mną i ponownie zmierzam go wzrokiem, tym razem skupiając się na jego wyglądzie.
Jego włosy postawione ku górze są w kompletnym nieładzie, najwyraźniej także dopiero wstał lub zwyczajnie spędził noc ze swoją dziewczyną. Na jego miejscu nie robiłabym czegoś takiego przed dniem w pracy, to zupełnie nieodpowiedzialne z jego strony. Nałożył na siebie niewyróżniającą się szarą bluzę, na której widnieje napis, którego nie mogę dostrzec choć lepszym wytłumaczeniem jest to, iż nie obchodzi mnie, jaki niemodny napis znajduje się na jego niemodnej bluzie w tym pełnym niemodnych ludzi mieście. Na jego nogach umieszczone są czarne, nieopinające się spodnie, które opuszczone są nieco niżej niż powinny.
- Weźmiesz w końcu moje walizki i zawieziesz mnie tam, gdzie kazali jechać mi rodzice? – warczę zniecierpliwiona, na co chłopak wybucha donośnym śmiechem, jednocześnie zakrywając usta w celu zaprzestania nieodpowiedniej reakcji.
- Myślisz, że jestem tutaj po to, aby zawieźć Cię i twoje walizki do ludzi, którzy mają się tobą opiekować? Oh, skarbie – Kręci głową z niedowierzaniem, a uśmiech nie schodzi z jego twarzy. – Jestem Justin i nie będę bawić się w Twojego służącego. Miałem tylko i wyłącznie zajmować się Tobą, a teraz bierz walizki w ręce i idziemy do domu – oznajmia i chwyta jedne z najcięższych walizek, dzięki czemu na ziemi pozostał tylko jeden bagaż, który najwyraźniej miałam zabrać ja.
- Zaraz, zaraz. Idziemy? – Marszczę brwi, nie wierząc w to, iż będę musiała iść na pieszo w tak upiornie zimną pogodę.
- Tak, idziemy.
- Nie ma mowy. Jak chcesz to idź, ale ja dzwonię po taksówkę – Krzyżuję ręce na piersi, odwracając głowę w inną stronę w celu ukazania swojej obrazy.
- Jasne, wcale Ci nie bronię- mówi z kpiną w głosie, a następnie wyciąga dłoń w moją stronę, odkładając walizki. – Ale oddaj mi kurtkę, bo wątpię, żebyś kiedykolwiek dotarła do mojego domu, nie znając adresu.
- W którą stronę? - Wywracam oczami i łapię mocno uchwyt walizki, zaciskając dobitnie wargi.
Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką bezczelnością skierowaną w moją stronę. Uśmiech znajdujący się na jego twarzy jest oznaką czystej arogancji choć nie ukrawam, iż sprawia to, że pragnę poznać go jeszcze bardziej z każdą kolejną sekundą spędzoną w jego towarzystwie. „Chcesz się stąd wydostać, a nie zaczynać romanse z chłopakiem, którego nie stać nawet na porządne auto” Podświadomość prawi mi kazanie, dzięki któremu przerywam myślenie o Justinie w uprzejmy sposób. Wspomnę, że jego imię należy do ogromnie pociągających. Tak jak również i on, nawiasem mówiąc. „Carmen!” Karci mnie głos w głowie, przez co wypuszczam z siebie głębokie westchnienie, oczyszczając swój umysł do perfekcji.
 Justin wyprzedza mnie i trzymając walizki w dłoniach, sygnalizuje, abym podążała za nim. Nie mówiąc ani słowa, czynię to, o co mnie prosi. Jestem pozbawiona jakiejkolwiek energii oraz sił, dlatego postanawiam zakończyć niemiłą atmosferę i zwyczajnie zamykam buzię.
- Panienko Wilson! – wrzeszczy ktoś za moimi plecami, na co przekręcam głowę za siebie, dostrzegając biegnącego w moją stronę mężczyznę. Staje tuż przede mną i dyszy, próbując złapać oddech. – Pozwól, że wezmę Twoje bagaże i zabiorę was na miejsce – mówi z wolna pomiędzy płytkimi oddechami, a na jego twarzy rozprzestrzenia się uśmiech wyglądający podobnie do mojego, kiedy ciotka przyjeżdża w odwiedziny i targa moje policzki, piszcząc „Ależ ty wyrosłaś, skarbie”.
- Słyszałeś, Justinie? – zwracam się do chłopaka, który zdążył odwrócić się w moją stronę, gdy przeprowadzałam rozmowę z kierowcą.
Nie wyczekując jego reakcji, podaję walizce mężczyźnie i szybkim krokiem kierując się do pojazdu, słyszę za sobą rozmowę. Skoro Justina zadowala noszenie moich bagaży to nie będę miała nic przeciwko, aby wrócił wraz ze mną do Nowego Jorku i został na stałe moim kierowcą. Pod koniec dnia w pracy, mogłabym odwdzięczać mu się czymś w każdym stopniu lepszym od pieniędzy. Już nic nie poradzę na to, iż z drobnymi ulepszeniami nadawałby się na modela. Jestem tylko kobietą, a druga osobowość Carmen siedząca we mnie szaleje, kiedy widzi kogoś wyglądającego w taki sposób.
„Gdyby tylko był znany i miał pieniądze” Wzdycha podświadomość,  a w jej głosie słychać rozczarowanie wraz z rezygnacją. Przyznaję jej rację i zamaszystym ruchem odgarniam włosy w tył, pozwalając im opaść wzdłuż moich pleców. Dostojnie chwytam klamkę zamieszczoną w tylnych drzwiach pojazdu i wchodząc do środka, zajmuję komfortowe miejsce. Upadłszy plecami na oparcie siedzenia, oblizuję dokładnie spierzchnięte wargi, dostrzegając Justina siadającego tuż obok mnie. Na jego ustach znajduje się uśmiech nie znikający od momentu, w którym po raz pierwszy go zobaczyłam. Wywracam oczami, a następnie krzyżuję ramiona na piersi, nie spoglądając na chłopaka ani razu więcej.
- Jednak to prawda, że jesteś nadęta, głupia i denerwująca – Donośnie chichocze, a jego gałki oczne wciąż skierowane są wprost na moją twarz.
- Nie rozumiem – warczę poprzez wściekłość opanowującą moje ciało oraz kręcę głową z powodu mylącego zachowania chłopaka dotrzymującego mi towarzystwo. – Skoro tak bardzo Cię denerwuję to przestań się szczerzyć. Codziennie jesteś takim dzieckiem szczęścia?
- Dziecko szczęścia – szepcząc, powtarza moje słowa i jednocześnie wybucha śmiechem, zakrywając dłonią usta i spuszczając głowę w dół. Po krótkiej chwili nareszcie uspokaja się i ponownie patrzy w moje oczy, a ja unoszę brew w oczekiwaniu  odpowiedzi na pytanie, które z mojego punktu widzenia nie dawało żadnych powodów do śmiechu. – Nie, nie martw się, nie jestem taki codziennie. Dzięki Tobie mam dzień wolny od szkoły i uratowałaś mnie przed egzaminem, więc nie mam powodów, aby się nie uśmiechać. Choć od jutra będę zmuszony dodatkowo zaprowadzać Cię do przedszkola.
- Kończę liceum, nie przedszkole! – krzyczę z całych sił, widząc rozbawionego do łez Justina. – A moja średnia w zeszłym roku była drugą najlepszą średnią w szkole.
- Kochanie, gdyby moi rodzice mieli tyle pieniędzy to skończyłbym najlepszą uczelnie ze średnią najwyższą z najwyższych  - drwi, co powoduje, iż moim jedynym pragnieniem jest wypchnięcie go z jadącego auta prosto pod koła innego.
Odwracam głowę w stronę okna i próbując wziąć kilka głębokich wdechów i wydechów w celu uspokojenia, zagryzam energiczne wargę. Wpatruję się w pędzące samochody, których ku mojemu zdziwieniu jest straszliwie mało, co po krótkim czasie zaczyna mi się podobać. Justin od dłuższej chwili z wolna tłumaczy kierowcy drogę do miejsca, w którym aktualnie chciałabym nareszcie się znaleźć.
- Jesteśmy – słyszę oczekiwane przeze mnie słowo wypływające z ust Justina.
- Za chwilę wniosę walizki do domu, panienko – informuje kierowca, zatem zakładam kaptur dołączony do kurtki Justina, a następnie wyskakuję z pojazdu i opuszczając głowę poprzez zmęczenie, podążam dostojnym krokiem do budynku.
Wyczuwam za sobą obecność chłopaka, a w oddali słyszę kierowcę ciągnącego walizki tuż za nami. W pewnej chwili zatrzymuję się i odwracam w stronę Justina, przez co bezmyślnie wpada we mnie, tym razem powstrzymując debilny oraz wyprowadzający mnie z równowagi śmiech.
- Zanieś walizki do domu – wzdycham do kierowcy, który także zatrzymał się, najwyraźniej oczekując na mnie, a także Justina.
- Jasne, panienko – Posyła szeroki uśmiech w moją stronę i wykonuje wszystko, o co go prosiłam. Doprawdy jestem ogromnie wdzięczna tacie za to, iż jak zwykle wszystko dla mnie załatwił.
- Dlaczego stoimy, panienko? – Śmieje się Justin, próbując zinterpretować głos kierowcy, co kompletnie mnie nie śmieszy.
Kręcę głową, ignorując jego wypowiedź.
- Nie jesteśmy znajomymi, nie traktuj mnie tak, jakbyśmy nimi byli. Jestem tutaj, bo muszę, a ty nie będziesz wciąż się ze mnie wyśmiewać – Wtykam palec w jego klatkę piersiową.
- Oczywiście, panienko – Nie przestaje się śmiać.
- Oh, zamknij się - warczę głosem przesączonym jadem, a następnie odwracając się w stronę budynku, kieruję swoje kroki wprost do niego.
Dom niczym nie różni się od innych znajdujących się na osiedlu, w którym jesteśmy. Jego dach jest czarny, a ściany budynku wyłożone są białą farbą. Futryny okien są koloru ciemnego i dobrze wyglądają na tle jasnych murów. Budynek wydaje się dość duży, choć oczywiście w porównaniu do domów, w których zamieszkiwałam jest, jak drobny domek dla mrówek. 
Odgarniam włosy, które zdołały wkraść się na moją twarz oraz wchodzę przez czarne drzwi, które wcześniej zostały otwarte przez mężczyznę, którego imienia wciąż nie znam, lecz nie śpieszy mi się do tego, aby je poznać, gdyż nie posiada to większego znaczenia.
Justin wchodzi tuż za mną, na co w duchu jęczę do siebie, nie mając ochoty go widzieć. Moim oczom ukazuje się niska, drobna kobieta, która ściąga swój biały fartuch, z wielkim uśmiechem na ustach zbliżając się w moją stronę. Jej włosy są koloru ciemnego i sięgają za piersi, na jej twarzy rozprzestrzeniony jest ogromny uśmiech, wyglądający niezwykle naturalnie. 
- Hej, mamo. To właśnie jest Carmen - Justin zwraca się do kobiety, wciąż stojąc za mną, na co marszczę brwi. Mamo? Wygląda dokładnie, jakby była jego starszą siostrą.
- Justin cały czas mnie wyzywa! - krzyczę i zaczynam tupać nogami o wyłożoną panelami podłogę, chcąc zwrócić na siebie tyle uwagi, ile można. 
Czas wprowadzić plan „Wydostanę się stąd, jak najszybciej w życie.
- Myślałem, że w przedszkolu uczą dzieci dobrego wychowania, w co wlicza się mówienie „Dzień dobry”, kiedy wchodzi się do czyjegoś domu - Śmieje się Justin, a następnie wychodzi zza moich pleców, kierując się w stronę kuchni znajdującej się na przeciwko mnie. 
Wyciąga jabłko spod blatu i układając na nim łokieć, opiera głowę na dłoni, rozpoczynając jedzenie owocu. Wpatruje się we mnie oraz swoją mamę tak, jakby wyczekiwał seansu. 
- Aaa! -  krzyczę w całkowitej złości, nie mogąc wytrzymać wszystkich jego wyzwisk. - Mówiłam! Tego się nie da wytrzymać. Zrób coś z tym, bo przysięgam, że powiem o wszystkim tacie i to on się tym zajmie. Nie sądzę, że chcecie, aby to się stało. 
Widząc roześmianą twarz Justina, zatykam uszy, wkładając w nie wskazujące palce, po czym biegnę na górę i zwracam się do pokoju, w którym znajduje się mężczyzna rozkładający moje walizki.
- Wyjdź! - wrzeszczę głośniej niż kiedykolwiek wcześniej, na co mężczyzna wyrzuca wszystkie rzeczy trzymane w rękach i czym prędzej wychodzi z pokoju, mamrocząc wciąż uprzejme pożegnanie. 
Pokój jest pomieszczeniem przeciętnym, przez co nie przypada do mojego gustu. Ściany są koloru jasnego różu, a wszystkie meble białego. Wykończenia łóżka również są białe, natomiast pościele znajdujące się na nim mają kolor różowy, odpowiadający barwie ścian. Kto wcześniej tutaj mieszkał? Lalka Barbie?
Pokręciwszy głową, energicznie rzucam się na łóżko i zamykam oczy, będąc niewyspana poprzez ciężką noc. 
Z każdą chwilą, nienawidzę tego miejsca bardziej. Wszyscy zrobili ogromną awanturę o porwanie, z którego siłą rzeczy wyszłam cało.  Nie rozumiem, komu potrzebne jest całe to zamieszanie. 
Zasypiam.

Z upływem kilku godzin, unoszę powieki, dostrzegając zapadający zmrok za oknem. Wypuszczam z siebie ziewnięcie, jednocześnie podnosząc swoje ciało do pozycji siedzącej. 
- Oh, panienka wstała - Słyszę głos Justina, przez co na moim ciele pojawia się dreszcz przerażenia, a oddech uwiązuje się w gardle.
- Nie strasz mnie - Wypuszczam wciągnięte powietrze, dostrzegając Justina siedzącego na podłodze przy otwartej szafie obok mojego łóżka. Przenoszę spojrzenie w jego kierunku, mimowolnie się uśmiechając. - Co ty robisz? 
- Pomyślałem, że rozpakuję Twoje ciuchy i włożę je do szaf, gdy będziesz spać. Na szafce nocnej położyłem książki, których potrzebujesz do szkoły. Jeśli chcesz to mogę Ci je spakować do torby - Zapina rozpakowaną już walizkę i podnosi się, kładąc ją tuż obok innych. - Bo właśnie skończyłem układać wszystkie ciuchy - Odwraca głowę w moją stronę, na co chichoczę i spuszczam wzrok,  będąc speszona jego zachowaniem. 
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie sama - mamroczę pod nosem, nie mając w planach okazywać jakiejkolwiek sympatii. 
Chłopak zajmuje miejsce na krawędzi łóżka i będąc odwróconym w moją stronę, uśmiecha się do mnie, lecz tym razem jest to uprzejmy uśmiech. Doprawdy miło z jego strony.
- Przepraszam za to, co było wcześniej. Powinnaś czuć się tutaj dobrze, wybacz - Wyciąga ramiona w moją stronę, a w jego oczach widać przebłysk zadowolenia. Wywracam oczami, po czym wzdycham i przysuwam się do niego, pozwalając mu na przytulenie. Owija wokół mnie swoje ręce, przez co od niechcenia powtarzam jego czynność. - Więc od dzisiaj jesteś moją malutką siostrą? 

Ew, nie wiem, co powiedzieć. Wszystko macie po prawej stronie.
Miłego czytania i jak już tutaj jesteście to skomentujcie, będzie mi niezmiernie miło.